wtorek, 18 maja 2010

Star Ocean: The Last Hope - gwiezdny ocean głupoty, ostatnia nadzieja i drugie dno...

Pogrywam sobie od dłuższego czasu i ze sporymi przerwami (które z imienia można by nazwać Halo: Reach i Gears of War 2) w grę co się zowie Star Ocean: The Last Hope. Kupiona okazyjnie za niecałe "sześć dych", reprezentująca podupadły trochę na konsolach stacjonarnych gatunek jRPGów. Gatunek przeze mnie bardzo swego czasu lubiany (PS2 i wiele doskonałych tytułów), w którym z czasem coraz bardziej zaczęły mi doskwierać pewne wady. Doszło nawet do tego, że przy Shadow Hearts 3 powiedziałem sobie: "nigdy więcej!" nie mogąc znieść kolejnej "egzotycznej" postaci w drużynie (Wielki Kot? Wampirzyca przypominająca aparycją ludzika Michelin?), na szczęście z gatunkiem przeprosiłem się przy okazji świetnego Lost Odyssey (chociaż w momencie dołączenia do drużyny dwójki dzieciaków - nota bene wnuków głównego bohatera - myślałem, że coś mnie trafi...). Jeżeli nie jesteś zaznajomiony z jRPGami, albo treść w nawiasach uważasz za nienormalną, to przed kliknięciem na "czytaj więcej" lepiej weź głęboki oddech...


Pierwszemu uruchomieniu SO towarzyszyło wielkie "WOW!" - sekwencja otwierająca grę, wykonana w świetnym CG (jak na Square - Enix przystało) doskonale trafiła w moje postapokaliptyczne gusta. Generałowie wydali rozkazy, bombowce wystartowały, łodzie podwodne ustawiły się na strategicznych pozycjach, z silosów wystrzeliły rakiety, wszystko to objęte klamrą z tytułem: "Trzecia Wojna Światowa". Brakuje tylko, żeby Ron Perlman powiedział: "War, war never changes". W przeciwieństwie do Fallouta w SO ludzkość po katastrofie okazuje się całkiem zorganizowana, dając radę się zjednoczyć, wybudować promy kosmiczne, założyć bazę na księżycu, a nawet skonstruować napęd nadświetlny i rozpocząć eksploracje kosmosu, celem znalezienia nowego miejsca do życia - w końcu Ziemia przekształciła się w globalny poligon nuklearny. Główny bohater gry - Edge Maverick - wraz ze swoją przyjaciółką - Reimi - należy do załogi statku SRF Calnus - jednej z trzech jednostek, które dostąpiły zaszczytu uczestniczenia w pierwszej misji poza naszym Układem Słonecznym. Już pierwsze chwile spędzone z grą nie nastrajają optymistycznie - angielski voice acting jest tragiczny, a im dalej w las tym gorzej. Na palcach jednej ręki można zliczyć postacie, których głosy nie wydają się głosami dzieciaków z przedszkola, co gorsza zwykle pasuje to idealnie do ich zachowań i wyglądu (o tym, że chłystek zwany głównym bohaterem jest po dwudziestce dowiedziałem się z zawartej w grze encyklopedii...)! Ba dwie (na upartego trzy) bohaterki, które w trakcie gry dołączają do drużyny rzeczywiście wyjęto prosto ze "starszaków" - bo gdzie szukać sięgającej wszystkim do pasa dziewczynki, która rysuje gdzie popadnie magiczne symbole, posiada demonicznego psa z innego wymiaru, boi się spać sama, a większość zdań (nie ważne czy oznajmujących, pytających czy "cholera-wie-jakich") kończy charakterystycznym "'kay?" Jest też Sarah... Sarah to istna perełka - panienka ze skrzydłami i dopasowanym do tego ptasim móżdżku. Jej głos i to co mówi wywołuje odruchową chęć naciśnięcia "mute" na pilocie - zdecydowanie kandydatka do nagrody największej idiotki w grach... Jako, że plejada dzieci z domu wariatów to za mało, twórcy dorzucili też kilka do bólu schematycznych postaci - "znerdowaciałego" naukowca w pancerzu wspomaganym, pokrytego bliznami "madafakę" z wielką kosą, który z nikim nie chce gadać (kosmiczna kopia Squalla Leonhearta - używa nawet zwrotu: "Whatever") oraz moją ulubienicę - elficko-cybernetyczno-magiczną i na dodatek pałającą chęcią zemsty laskę imieniem Myuria. Chociaż mam wątpliwości, czy nie znalazła się ona w grze tylko po to, żeby zaspokoić japońską potrzebę oglądania podskakujących biustów...
Fabuła gry jest równie "dobra" co postacie, a kolejne absurdy jakie serwują twórcy "miło" wypełniają czas pomiędzy "doskonałymi" dialogami. Już na samym początku, zgodnie z zasadą Hitchcocka, zafundowano graczowi "trzęsienie ziemi" - w tunelu czasoprzestrznnym pojawia się anomalia, statki zostają rozproszone, a my rozbijamy się na planecie, gdzie atakują nas wielkie, mordercze robale jak żywe przypominające Arachnidów ze Starship Troopers Verhoeven'a. I tak samo jak żołnierze z oddziału Rico, nasi ludzie zostają zmasakrowani, bo insekty wytwarzają pola siłowe odbijające kule karabinów, serie z laserów czy pociski z rusznic szynowych. Na całe szczęście pośród licznych zajęć w akademii kosmicznej przyszli zbawcy ludzkości mieli zaliczenie z szermierki i łucznictwa - XXII wiek jak w mordę strzelił! Broni białej nie wypuszczą z resztą z ręki do końca gry - bo przecież mordercze drzewka z drugiego końca galaktyki na pewno rozwinęły w sobie taką samą zdolność neutralizowania broni strzeleckiej. To nic, że jedna z postaci dołączająca później do drużyny z powodzeniem używa w walce działka plazmowego, przecież lepiej pomachać sobie mieczykiem (może uznają nas za Jedi!)... Jeszcze lepiej, że po powrocie na tą samą planetę robale chyba nagle zapominają czego się nauczyły gdyż wspomniane działo razi je bez żadnych problemów. Broń, bronią, a tutaj Edge razem z przyjaciółką zwiedzają sobie nową planetę, wyżynając kolejne zastępy robali i zrywając jagody w krzaczkach, aż docierają do pierwszego bossa. Żeby było ciekawiej przed walką nagle "ni z gruchy ni z pietruchy" obok ląduje pojazd, z którego wysiada zielonowłosy elf (tia...). Jaka jest reakcja naszych badaczy kosmosu? Zaskoczenie? Strach? Może nie zadają mu pytań, tylko od razu skaczą do gardła? A gdzie tam! Krótkie "bla, bla" , stawaj ramie w ramie z nami trzeba rozwalić tego bossa, a po walce uścisk ręki, bruderszaft i wspólne odśpiewanie "We are family" (ok, aż tak źle nie jest...). Stop, stop, stop! Przecież oni przed chwilą przeżyli PIERWSZY W HISTORII kontakt z pozaziemską cywilizacją! Zero nieufności, zero podejrzeń, zero rozsądku! Naprawdę gratuluję - z takim podejściem, nie przeżyłoby się dnia w obcym mieście, nie mówiąc o innym układzie planetarnym. Prawdziwa rewelacja jest jednak dopiero w drodze - zielonowłosy (na imię ma Faize jakby to kogoś interesowało) zabiera naszą dwójkę z powrotem do miejsca startu, gdzie w międzyczasie wyrosła baza wybudowana z pomocą Eldarian (rasa, do której należy Faize), którzy okazują się wieloletnimi, sekretnymi sojusznikami Ziemian (litości...)... Krótkie "pitu, pitu" z dowódcą bazy i młokos-bohater zostaje dowódcą statku Calnus i razem z Reimi i Faize wyrusza, odkrywać nowe niezbadane światy (wydech). Ok, to że statek wielkości Normandii z ME obsługują TRZY osoby (pierwszy oficer robi zarówno za kucharkę jak i sprzątaczkę...) jeszcze jestem w stanie przełknąć (z potężną "gulą" w gardle), ale jak do grzyba można powierzyć trzyosobowej, dwudziestoletniej załodze JEDYNY (na początku były trzy, jeden się rozbił, drugi zaginął) dostępny i działający statek kosmiczny, który jak jeszcze przed chwilą słyszałem jest bezcenny i kosztował miliardy?! Ha, ha - nie to jeszcze nie wszystko! Lądujemy na kolejnej planecie - Lemuris. Okazuje się ona zamieszkała przez pewną rasę, której poziom techniczny odpowiada naszemu średniowieczu. Właściwie nie "rasę" - to są LUDZIE. Może trochę niskiego wzrostu, ale nadal ludzie. Jak się okazuje wszystkie istoty w świecie SO to w gruncie rzeczy ludzie - mogą mieć elfie uszy, kocie ogony, skrzydła, ale nadal są to ludzie - nie mają nawet innego koloru skóry, nie mówiąc o jakiś "zwichrowaniach" płciowych albo kulturowych w stylu Asari z ME. Widać ewolucja bywa schematyczna... Nie, to raczej twórcy gier. Wracając - lądujemy na planecie, a miejscowa ludność ze względu na pojazd, którym przybyliśmy uznaje naszą drużynę za bogów... Raptem na dwie minuty, bo chwilę później miejscowy kowal nie ma oporów przed zleceniem drużynie zebrania kamyków, a w sklepach każą sobie za wszystko słono płacić - dziwny sposób czczenia bóstwa, ale jak widać "co planeta to obyczaj". Prędko okazuje się, że oprócz zbierania kamyków przywódca wioski powierza Edge'owi także ważniejszą misję - znalezienia lekarstwa na Bacculus - miejscową chorobę zamieniającą ludzi w kamień (co oni tutaj mają z tymi kamieniami?!). Po radę trzeba wybrać się do Wyroczni, która jak to Wyrocznie mają w zwyczaju musi mieszkać na szczycie wieży na jakimś zadupiu (może to były księżniczki?). Do naszego "dream teamu" dołącza wspomniany wcześniej przedszkolak z demonicznym psem - Lymle (na swój sposób nawet zabawna) i razem maszerujemy w stronę nowego celu. Na miejscu Edge dotyka wielkich drzwi i puff! Nasz bohater otrzymuje możliwość rzucania zaklęć leczących! Taaaa - po dotknięciu drzwi! Zaiste, magiczne drzwi to musiały, być ale w końcu Wyrocznia, w byle dziurze pewnie nie mieszka. Sam do siebie rzucam krótkie: "WTF?!", a Reimi na ekranie płacze, że to nie ona otrzymała moc (KRATOSIE!)... Po całym zamieszaniu z Wyrocznią, a raczej jej brakiem, perturbacjach z podróżą przez zaklęty las (to co miałem nadzieję, że okaże się questem sprowadziło się do podejścia do wykrzyknika i zebrania kwiatka odsłaniającego drogę), wracamy do wioski gdzie zleceniodawca zadania zapytany o możliwą przyczynę choroby nagle przypomina sobie, że przed dwoma miesiącami na Lemuris przyleciał inny "statek bogów", który rozbił się niedaleko... Szczegół, malutki detal, w końcu rozbijające się "statki bogów" to normalka i każdy może o takiej nieistotnej sprawie zapomnieć... Kto by przecież pomyślał, że może to mieć coś wspólnego z epidemią... Na liczniku mam w tym momencie 15 godzin gry (sporo levelowałem) przeklinam tego kto napisał fabułę i samego siebie, że kupiłem takiego szrota. Gra ląduje na półce...

[Tutaj grałem w GoW 2...




...tutaj w betę Halo: Reach...



...a tutaj...]

Podobno gdyby emitować serial o przygodach kupy podróżującej systemem kanalizacyjnym przez odpowiednio długi czas to znalazłby on grono wielbicieli. Tak samo jest ze Star Ocean: The Last Hope. Na liczniku mam 60 godzin gry i właśnie skończyłem główny wątek "fabularny". W pewnym momencie historia zaczęła mi się nawet podobać, przez chwilę sądziłem, że stała się sensowna, ale wrażenie to skutecznie zacierały dialogi rodem z telenoweli w stylu:
"- Musicie wylądować na planecie X i zrobić to, to i to.
- A więc musimy wylądować na planecie X i zrobić to, to i to?
- Tak, musicie to zrobić...."

Niestety z przegadanych scenek (najdłuższa ciągnie się przez ponad 30 minut) dowiaduję się o bohaterach mniej niż z zawartej w grze encyklopedii. Fajnie, że taki element w ogóle jest, ale powinien on raczej uzupełniać wiedzę gracza, a nie stanowić jej podstawowe źródło. Ucieszyła mnie masa mniejszych i większych sidequestów, nawet jeżeli w większości opierają się one o schemat "przynieś, wynieś, pozamiataj". W dalszym ciągu byłem jednak atakowany toną absurdów, które zaczęły tłumaczyć wcześniejsze absurdy (nawet magiczne drzwi nabrały sensu). Bohaterowie mówią jedno, robią drugie, przejmują się błahostkami, a zdawałoby się poważnymi kwestiami zwykle nie zawracają sobie głowy - może to i lepiej. Nie wiem, może ta gra miała być swoistym pastiszem, kosmiczną komedią pomyłek, ale do jasnej cholery - jeżeli intro w pełnych patosu scenach prezentuje zagładę planety, to nie oczekuję, że jednym z bohaterów będzie małolata przebrana w koci strój z konwentu anime! Tej gry zdecydowanie nie należy kupować dla fabuły, a najlepiej zastosować się do rady, którą przeczytałem na jednym z for dyskusyjnych - omijać scenki przerywnikowe i czytać tylko streszczenie fabuły dostępne w menu.
Dlaczego więc, mimo całej wylanej beczki dziegciu poświęciłem Star Ocean'owi aż tyle czasu i planuję poświęcić go jeszcze więcej?
Gra posiada dwa rewelacyjne elementy, które z nawiązką wynagradzają jej fabularną miernotę. System walki jak przystało na tri - Ace prezentuje się po prostu kapitalnie. Toczona w czasie rzeczywistym, na osobnych arenach młócka, z czteroosobową drużyną pod komendą gracza, combosami, unikami przechodzącymi w finty z ciosami w plecy to jeden z lepszych systemów w jaki przyszło mi grać. Walka to zdecydowanie najmocniejszy punkt gry. Aby poradzić sobie z dopakowanymi przeciwnikami potrzebny jest odpowiedni sprzęt - tutaj ukrywa się druga mocna pozycja w programie - system kreacji i modyfikacji ekwipunku. Niektóre przedmioty w grze wymagają wymyślenia (wybieramy trzyosobowe grupy z drużyny, które podczas "burzy mózgów" wymyślają nowe wynalazki) lub znalezienia odpowiednich receptur, później niczym w MMO trzeba polować na odpowiednie stwory z nadzieją, że pozostawią po sobie wymagane składniki. Złożyć w ten sposób można ponad 200 przedmiotów, w tym zestaw najlepszych broni i pancerzy dla drużyny. Ale to jeszcze nie wszystko! Oprócz tworzenia nowych, posiadane przedmioty można łączyć (syntetyzować) ze sobą dodając nowe efekty (np. falę ognia przy ataku) lub zwiększając współczynniki. Prawdziwy raj dla osób lubujących się w takich sprawach.
Właściwie to prawdziwa gra w SO zaczyna się dopiero po skończeniu głównego wątku, bo dopiero wtedy otwiera się dostęp do dwóch bonusowych dungeonów, oferujących prawdziwe hardkorowe wyzwanie - przeciwnicy na pierwszym piętrze jednego z nich bez trudu rozwalają moją drużynę, która przed chwilą nie miała kłopotów z pokonaniem ostatniego bossa. I to jest właśnie w tej grze piękne - masa sekretów, wyzwania dla każdej z postaci, Koloseum z walkami na arenie (w wersji solo, drużynowej i survival), zbieranie składników - gdyby odrzeć Star Ocean z tej całej durnej fabuły i zostawić wolny dostęp do świata i zadań pobocznych oraz naprawić kilka technicznych niuansów (jak odległość od postaci, w której pojawiają się przeciwnicy czy żonglerkę płytami jeśli pod koniec gry postanowimy odwiedzić wcześniejsze lokacje) otrzymalibyśmy świetny tytuł. Niestety, teraz można go polecić tylko osobą wyjątkowo odpornym na jRPGowe bzdury albo nie widzącym nic złego w zażywaniu Valium przed każdą sesją przy konsoli...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz