środa, 7 lipca 2010

Co u mnie słychać? (Wiem, że nikogo :) )

Końcówka czerwca, upłynęła mi pod znakiem egzaminów (obwody do przodu!), które jak się okazało jednak muszę zdać dzięki pewnej luce w systemie rekrutacyjnym Politechniki Śląskiej. Jak się okazało przez rok nikt nie wpadł na pomysł, że któryś z zeszłorocznych maturzystów może chcieć ponownie przystąpić do rekrutacji w tym roku... a na dodatek zamiast matematyki zdawał fizykę. Cóż, czyli jednak będę musiał skończyć elektrotechnikę, na szczęście jeszcze tylko egzamin z fizyki we wrześniu i ewentualnie mechanika, o której lepiej nie wspominać (w skrócie: jak umawiacie się na coś z prowadzącym w marcu to miejcie na uwadze, że w czerwcu może o tym już nie pamiętać)...

Życie, życiem, a grać trzeba :) Pomiędzy nauką, mundialem (Don't cry for me Argentina...) i litrami przelanego piwa, udało mi się ukończyć dwie gierki: Call of Juarez: Więzy Krwii i Shadow Complex.

No to zacznijmy od westernu autorstwa rodzimego Techlandu. O tym, że jest to Polska produkcja łatwo przekona się każdy, kto przyjrzy się nadrukom na etykietach trunków spijanych przez meksykańskich bandziorów:


Sama gra na pewno nie jest dla twórców powodem do wstydu - do specjalnego chwalenia się też zresztą nie. Call of Juarez to typowa strzelanka. Typowa do bólu. Jedynym wyróżniającym się elementem jest miejsce osadzenia akcji, które pociąga za sobą charakterystyczne uzbrojenie i pojedynki rewolwerowców, wywołujące jednak więcej frustracji niż emocji. Strzelanie z coltów i winchesterów nie przynosi żadnej rewolucji (może poza kiepskim systemem osłon), pomimo urozmaiceń w rodzaju walki z grzbietu wierzchowca, albo sekcji "na szynach" (dyliżans, canoe). Opowiedziana historia tez nie jest specjalnie porywająca, ale nie można zarzucić scenarzyście braku prób jej rozruszania przez przeplatanie kilku wątków. Znalazło się tutaj miejsce na poszukiwanie mitycznego skarbu, generała ścigającego głównych bohaterów za dezercję, meksykańskiego macho-bandziora i pięknej femme fatale, która - jak to kobiety mają w zwyczaju - komplikuje relacje pomiędzy głównymi bohaterami. Zakończenia nawet nie trzeba się domyślać - cała oś fabularna stanowi retrospekcję prowadzącą do sceny ukazanej na początku, a sama gra jest prequelem do wydanego kilka lat temu Call of Juarez. Wśród plejady postaci brylują zdecydowanie bracia McCall - ich dialogi i "jednolinijkowce" bywają rozbrajające jak laska dynamitu wrzucona do saloonu w samo południe. Gra prezentuje się naprawdę ładnie za sprawą Chrome Engine 4. Niektóre widoki przyprawiają o szczękopad (rewelacyjny efekt falującego rozgrzanego powietrza), niestety gorzej jest z modelami postaci, które mają różny poziom - od świetnie wykonanych (Ray, Thomas) do wyglądających bardzo "drewnianie" (Marissa, William) - ogółem jednak oprawa graficzna to zdecydowanie mocna strona Call of Juarez.
Zadziwiający jest fakt, że przy multi spędziłem więcej czasu niż przy singlu. Początkowo myślałem, że tryb ten dorzucono "żeby był", ale okazało się że rozgrywka w nim ma mocno arcadowy posmak i pomimo totalnego braku balansu dostępnych klas przynosi całe pokłady zabawy. Obecnie gra raczej mało ludzi, ale wystarczy poczekać i 10 osób do rozegrania meczu zawsze się znajdzie.
Druga część Call of Juarez nie zwojowała rynku, ale nie poniosła także finansowej klapy - jak widać jaka gra, taki wynik. W niskiej cenie gra potrafi zaoferować kilka (kilkanaście jeśli zagłębić się w multi) godzin rozgrywki, akurat na sezon ogórkowy, gdy nie ma większych hitów do ogrania (albo nie ma na nie pieniędzy).

Teraz coś z drugiej strony oceanu: Shadow Complex studia Chair (należącego do Epic Games). Jakiego kalibru to tytuł najlepiej dowodzi chyba to, że na ubiegłorocznym E3 zapowiedział go sam Cliffy B. Tym bardziej dziwi, że wydano go na XBLA, dzięki czemu prawie rok później przeceniono go w promocji Deal of the Week z 1200 MSP na 560 MSP.
Fabuła gry popełniona została przez Scotta Orsona Carda - znanego w świecie autora m.in. "Gry Endera" za którą otrzymał prestiżowe nagrody - "Hugo" i "Nebule". I tutaj mały zgrzyt: albo pan Card użyczył swojego nazwiska wyłącznie w celach marketingowych, albo panowie z Chair poszatkowali jego wypociny, odpowiednio spłaszczając je na potrzeby gry. Cała "intryga" bardzo przypomina filmy ze Steavenem Seagallem w rodzaju "Liberatora", gdzie przypadkowa dziewczyna, przypadkowego bohatera, przypadkowo trafia w ręce terrorystów, przypadkowo mających tajną bazę w miejscu przypadkowego i romantycznego w założeniach pikniku. Dalej mamy już tylko próbę odbicia ukochanej (co ciekawe - planowane), setki wybitych terrorystów -strzelających gorzej od przypadkowego bohatera - i - last but not least - przypadkowe uratowanie kraju kapitalistycznego dobrobytu od planowanego zamachu stanu - ku chwale ojczyzny!
Historia nie zachwyca, rozgrywka za to jak najbardziej! Puszczając całkiem mimo uszu, że to totalna kalka Metroida: strzelanka 2D (z możliwością kierowania ognia "wgłąb ekranu") z mocnym charakterem platformowym i zbieractwem. Nasz bohater (imieniem Jason) podobnie jak Samus kolekcjonuje elementy zbroi przemieniającej go w końcu prawie w półboga, ba niczym Jezus będzie mógł nawet biegać po powierzchni jeziora! Gra jest świetna, oferuje masę zabawy i wciągnęła mnie do tego stopnia, że udało mi się ją scalakować (a w przygotowaniu mam do niej poradnik):



Napisałbym więcej, ale za chwilę zaczyna się mecz :) E'VIVA ESPANA OLE!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz