poniedziałek, 26 lipca 2010

Gdyby gry były realistyczne...

Uruchamiam Bad Company. Krótka chwila grzebania po opcjach w menu i już jestem snajperem, który razem z oddziałem U.S. Marines zrzucony został do południowoamerykańskiej dżungli. Rozkaz brzmiał prosto: "znajdź i zniszcz". Na polowanie wyruszam samotnie. Przedzieram się powoli przez zieloną gęstwinę brodząc po kolana w wodzie. Poruszam się wolno. Bardzo wolno. Przejście ostatnich 100 metrów zajęło mi ponad 3 minuty, a do ustalonej pozycji - z której będę miał widok na całe pole walki - pozostało jeszcze drugie tyle. Kiedy tylko grunt pod nogami staje się twardszy, a woda zniża się do poziomu kostek podbiegam kawałek. Męczę się przy tym jeszcze bardziej niż przy regularnym marszu. Ciąży mi sprzęt załadowany do plecaka, ciąży ważący razem z amunicją niemal 15 kilogramów karabin snajperski, który trzymam w dłoniach. Sapię ciężko, przypominając sobie momentalnie, że w pobliżu mógłby znajdować się wróg. Ile dałbym za mapę z aktualizowanym na bieżąco podglądem na pole walki. Niestety nawet gdyby nad moją głową krążył UAV, nie dostrzegłby niczego w tej gęstwinie. Podobno w takim gorącu, nawet kamery na podczerwień nie pomagają. Jeszcze kawałek i będę na miejscu... Ale co to ?! Jakiś błysk po lewej! Padam na ziemię i przyklejam oko do okularu lunety, skanując miejsce, z którego dobiegł refleks. Mam cię. Skubaniec. Dobre miejsce sobie wybrał. Mierzy do mnie, a ja do niego - nasze lunety spotkały się w tytanicznym impasie, ale to ja będę szybszy, ja pierwszy naciskam spust... Nie słyszę huku wystrzału. Mój palec zatrzymuje się w pół drogi, bo w całym tym zamieszaniu zapomniałem odbezpieczyć broń. Błąd żółtodzioba. Drugi raz go nie popełnię. Nie będę miał okazji. Kula kalibru .50 po trafieniu w głowę nie zostawia rany wylotowej. Wlotowej też nie. Czaszka po prostu eksploduje, obryzgując wszystko dookoła kawałkami kości, tkanki mózgowej i krwi. Taki widok oglądam do końca trwania rundy. Na szczęście to tylko 15 minut. Później tablica wyników. Nie ma wygranych - jak na prawdziwej wojnie. Są tylko ci, którzy podczas ładowania się kolejnej mapy muszą oglądać animację smutnych panów w reprezentacyjnych mundurach, wręczających flagę i nieśmiertelnik zrozpaczonej matce.

Zmiana klimatu - do czytnika wędruje płyta z najnowszą Forzą. Przeglądam samochody w garażu, ostatecznie decydując się na moje ulubione Ferrari F50 w klasycznym, czerwonym kolorze. Uliczny tor w Nowym Yorku przywitał mnie z otwartymi ramionami. Tłumy wiwatują w cieniu drapaczy chmur - widok najdroższych samochodów świata, ustawionych obok siebie na polach startowych sam w sobie wywołuje szybsze bicie serca. A wyścig dopiero ma się rozpocząć. Ja tym czasem siedzę przypięty pasami w wygodnym fotelu, "przegazowując" lekko silnik o mocy pięciuset koni. Wreszcie przez radio, dostaję sygnał o starcie. Skupiam wzrok na sygnalizatorze i zmieniających się światłach: czerwone (READY!), żółte (STEADY!) i wreszcie zielone (GO!). Zaciskam palec na spuście pada, ale "wczuwa" jest tak wielka, że moja noga dociska podłogę jakbym rzeczywiście dawał gaz "do dechy". Startowałem z trzeciego miejsca, ale ten baran przede mną nie miał szans z moim przyspieszeniem. Został tylko czarny Saleen, ruszający z pole position. Trzymając się w jego tunelu aerodynamicznym mijam szykanę i czekam na szansę - krótka prosta, a za nią dwa zakręty - to jest to. Opóźniam hamowanie i próbuję wyprzedzania. "Za szybko" - przelatuje mi przez głowę, kiedy moja "ferrarka" ląduje na bandzie i sunie po niej w kierunku ściany opon. Gdybym mógł cofnąć czas, to pewnie teraz bym to zrobił - ale nie mogę. Miałem włoski samochód - teraz mam włoską kupę złomu. Wystawiam go na aukcji, ale w "bezwypadkowy" raczej nikt nie uwierzy. Na całe szczęście obrażenia mojego wirtualnego odpowiednika nie były zbyt wielkie i mogę wziąć udział w wielkim wyścigu klasy "endurance" na pętli Nordschleife toru Nurburgring. Wyścig układał się jak marzenie: najpierw doskonały start, bezproblemowe przedarcie się na pozycję lidera i idealny pit-stop w wykonaniu komputerowych mechaników. Po ponad dwóch godzinach wjeżdżam na ostatnią prostą z minutową przewagą. Nic nie może mnie powstrzymać. Przyspieszam, wrzucam wyższy bieg i... BUM! Z silnika wydobywa się gęsta chmura dymu, auto nie reaguje na manewry pedałem. Zatrzymuje się na poboczu. Wypadki chodzą po ludziach - rozwalone pady też.

Na szczęście gitary z Guitar Hero można używać jako kontrolera. To nowy model - posiada struny i progi zupełnie jak prawdziwa! Przeglądam listę piosenek i decyduję się na "The Man Who Sold The World" Nirvany. Nutki przelatują przez pięciolinię, ale ja nie wiem za bardzo co mam robić. Po chwili na ekranie wyświetla się napis: "failed". Wbijam się do samouczka, gdzie na pokazowym filmiku jakiś długowłosy koleś demonstruje jak należy grać. Wygląda zupełnie jakby grał na prawdziwej gitrze: "See? It's like playing a real guitar!" - dobiega z ekranu. Super, tylko że ja nie potrafię grać na prawdziwej gitarze - gdybym potrafił to nie potrzebowałbym waszej głupie gry i kontrolera za 700 zł.

Wyłączam konsolę. Po co w ogóle ją włączyłem? Chyba, chciałem się dobrze bawić...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz